2019-10-14
Stefana Laudyna sposób na życie..
Czy Warszawski Festiwal Filmowy może być sposobem na życie? - To jeden z
najświetniejszych zawodów na świecie - mówi Stefan Laudyn. O pracy nad
Warszawskim Festiwalem Filmowym, który w tym roku obchodzi swoje 35
urodziny, współpracy z twórcami, legalności kontaktu ze sztuką i
realizacji misji ze Stefanem Laudynem, dyrektorem WFF rozmawia Magdalena
Sendecka.
Rozmawiamy na 2 dni przed uroczystym otwarciem 35. Warszawskiego
Festiwalu Filmowego, więc spytam najpierw, jak się czujesz.
Dobrze. To moja 3 rozmowa dziennikarska dzisiaj, a raczej nieostatnia
(rozmawiamy o 10 rano – przyp. M.S.). Dzieje się. Ale jakoś to opanuję.
Podejrzewam, że większość uczestników festiwalu nie pamięta jego
początków, a to bardzo ciekawa historia.
Festiwal założył w 1985 roku Roman Gutek. Chyba rok wcześniej, wracając
z festiwalu w Monachium, wymyślił Warszawski Festiwal Filmowy w pociągu
relacji Monachium-Warszawa. Wtedy taki pociąg jechał ze 12 godzin, więc
miał dużo czasu na przemyślenia. No i się zaczęło. Od razu się okazało,
że to świetne trafienie, widzowie są wygłodniali. W tamtych czasach
pokazanie jakiegokolwiek filmu zagranicznego było atrakcją. Kilka lat
później, w roku 1990, zadałem sobie trud przeanalizowania rynku. W
latach 80. XX wieku panowała złowroga logika: na ekranach było 15 filmów
ze Stanów Zjednoczonych zrównoważonych przez 15 filmów ze Związku
Radzieckiego, do tego 15 filmów z Europy Zachodniej zrównoważonych przez
15 filmów z demoludów, czyli krajów tzw. demokracji ludowej. Pojawienie
się festiwalu – wtedy pod nazwą Warszawski Tydzień Filmowy – na którym
można obejrzeć więcej filmów zachodnich niż w dystrybucji przez cały
rok, to była rewolucja.
"Bosy imperator" reż. Peter Brosens i Jessica Woodworth
Przypomnijmy, że na początku lat 80. zaniechano organizowania
Konfrontacji Filmowych, które były bardzo skromnym, ale jednak jakimś
oknem na świat.
Konfrontacje to był kupowany przez państwowego dystrybutora pakiet
głośnych filmów, który jeździł po Polsce. Cieszyły się wielką
popularnością, bo te filmy można było zobaczyć w zasadzie tylko wtedy.
Stojąc w długiej kolejce kupowało się karnet na Konfrontacje, oglądało
się wszystkie filmy – 10 czy 12 – i rok kinomana był zaliczony.
Do was też się stało w kolejce, bardzo długiej.
Pamiętam te kolejki, do Hybryd jeszcze, gdzie sprzedawano bilety.
Któregoś roku koniec kolejki był przy barze Krokiecik przy ulicy Zgoda,
który teraz jest restauracją węgierską Borpince. W następnej dekadzie
kolejki stały pod Skarpą. Pamiętam takie zdjęcie, chyba w „Gazecie
Wyborczej”, wielkiego napierającego tłumu. Ale uratował je człowiek,
który stał odwrócony z szerokim uśmiechem i to było piękne, bo wiadomo
było, że nie jest to kolejka po mięso, gotowa stratować i zabić, ale
ludzie, którzy chcą obejrzeć dobre kino.
W kolejkach zawiązywały się liczne przyjaźnie.
Przyjaźnie, małżeństwa...
To było na owe czasy ogromne przedsięwzięcie. Ile ściągaliście filmów?
Kilkadziesiąt. A robiliśmy to bez e-maili czy telefonów komórkowych. Za
granicę dzwoniło się, zamawiając rozmowę międzynarodową u telefonistki,
a na rezultat tego zamówienia czekało się często kilka godzin. Szybką
formą kontaktu były teleksy, a ja wiedziałem jak obsługiwać teleks. To
było naprawdę coś.
To był skill! Domyślam się, że organizacja Warszawskiego Festiwalu
Filmowego – festiwalu klasy A – w porównaniu z tamtymi wyzwaniami jest
banalna.
Nie jest banalna. Przede wszystkim dlatego, że zmieniła się liczba
filmów w selekcji. Proszę sobie wyobrazić, że zgłasza się do nas ponad 4
tysiące filmów ze 122 krajów świata. Nawet mnie trudno w to uwierzyć! W
tym roku wybraliśmy 180 filmów z 63 krajów, czyli w procesie selekcji
odpada ponad 95% filmów. To jest ogromna praca, nie pamiętam czegoś
takiego z dawnych lat. Zresztą w początkach festiwalu nie było
możliwości obejrzenia filmów przed ich pokazem, może co najwyżej na
innych imprezach. Ta szybkość pojawiania się filmów na Warszawskim
Festiwalu Filmowym w porównaniu z dawnymi czasami zmieniła się
niesamowicie. W konkursie krótkometrażowym mamy 12 premier, w
międzynarodowym 7, do tego premiery międzynarodowe, premiery europejskie
i wschodnioeuropejskie, to jest naprawdę ogromny krok naprzód.
"Walka Atbaja" reż. Adilkhan Yerzhanov
Jak to się stało, że jednak stosunkowo skromny Warszawski Tydzień
Filmowy przerodził się w Warszawski Festiwal Filmowy?
Stało się to przez kilkadziesiąt lat ciężkiej i źle opłacanej pracy
zespołu. Nie znajduję innego wytłumaczenia.
A jak to wygląda od strony formalnej? 10 lat temu dostałeś akredytację
FIAPF – Międzynarodowej Federacji Stowarzyszeń Producentów Filmowych.
Dzięki czemu przeszliśmy do grupy festiwali konkursowych, a nie
specjalistycznych, to jest właśnie kategoria A. W zasadzie nie
powinniśmy używać tej nazwy, bo FIAPF nie kategoryzuje festiwali, nie
ustawia ich w kolejności, że ten jest lepszy, ten gorszy, a tamten to w
ogóle jest słaby, tylko wszystkie festiwale, które mają tę akredytację,
spełniają pewne warunki.
Jakie?
Przede wszystkim organizacyjne. Chodzi o to, że przesyłane do nas kopie
filmów nie giną, nie są piratowane, przyjeżdżają tutaj goście w związku
z tymi filmami i to wszystko się odbywa zgodnie z zestawem zasad.
Czasami mamy kontrolę z FIAPF, która to sprawdza. Przyjeżdża człowiek i
przygląda się temu, co robimy. Czy mają państwo ubezpieczenie taśm? Tak,
proszę bardzo, oto jest polisa. Czy festiwal jest ubezpieczony? Tak, oto
jest polisa.
Rozumiem, że temat legalności kontaktu ze sztuką jest wam bliski. Twoją
misją od lat jest pokazywanie filmów artystycznych. Nie zawsze do
takiego kina łatwo dotrzeć legalnie.
Dla mnie podstawowa kwestia to dotarcie do firmy lub osoby, która ma
prawa do filmu. Zwykle jest to producent, ale nie zawsze, potem może to
być np. agent sprzedaży, a jeśli jest to film polskiego dystrybutora, to
musimy też go spytać, co sądzi o pokazie na festiwalu. Mamy bardzo
niewiele filmów od polskich dystrybutorów, za to zwykle filmy, które są
wysoko w plebiscycie publiczności, potem ktoś kupuje do Polski. Bardzo
mnie cieszy, gdy jakiś film pokazywany przez nas zyskuje dystrybutora.
Przecież robimy to dla ludzi i chodzi o to, żeby mieli frajdę, taką jak
my.
Czym dla ciebie jest w tej chwili Warszawski Festiwal Filmowy?
Sposobem na życie. To jeden z najświetniejszych zawodów na świecie.
Zostałem dyrektorem w 1991 roku, zbliża się moja 30 edycja. Jestem
rozpoznawalny w międzynarodowej branży filmowej, nie muszę nikomu
tłumaczyć co robię. Myślę, że to właśnie przekłada się na liczbę
zgłoszeń. Ostatnio jeżdżę do Chin, proszę sobie wyobrazić, że stamtąd
mamy ponad 200 zgłoszeń.
Jak wygląda proces selekcji? Do obejrzenia 4 tysięcy filmów potrzeba
zapewne armii ludzi?
Kilkudziesięciu osób. Zwykle na festiwalach ta struktura przypomina
piramidę, a na górze jest dyrektor, czyli ktoś, kto odpowiada za
program. Ja tą odpowiedzialnością dzielę się z moją wspólniczką –
prezeską Warszawskiej Fundacji Filmowej panią Ewą Więckowską. Natomiast
ogromną robotę wykonuje ponad 20-osobowy zespół, osobny do filmów
krótkometrażowych. W ich wybory prawie nie ingeruję, zdarzyły mi się
pojedyncze interwencje. Osobny zespół to filmy pełnometrażowe, tutaj
mamy swoich przedstawicieli w Chinach, Korei, Rosji, w Ameryce
Łacińskiej, pracujemy również z obcokrajowcami, którzy dobrze znają
swoje rynki i kinematografię. Poza tym, jeśli jadę na jakiś festiwal, to
głównie rozmawiam. Spotykam kolegę z Bułgarii i pytam: co u was słychać,
a on mówi: będzie taki nowy film, zwróć uwagę. To na tym polega.
"Słuchaj wszechświata" reż. Kei Ishikawa
Sieć osobistych kontaktów wypracowana przez wiele lat...
...jest niezastąpiona. Tego nie da się zrobić e-mailami, nie da się tego
zrobić telefonami, trzeba się z tymi ludźmi spotkać, trzeba coś przeżyć.
Pomagamy sobie nawzajem, bo to naturalnie działa w obie strony.
Warszawski Tydzień Filmowy wypromował takich twórców jak Peter Greenaway
czy Jim Jarmusch, to był pierwszy kontakt z nimi polskiej publiczności.
Hm... Pamiętam, że chyba Maciej Dejczer się nie dostał na pokaz
Jarmuscha.
Wybaczył ci to?
Nie sądzę.
Czy teraz są twórcy zaprzyjaźnieni z festiwalem?
Naturalnie. Festiwal to rodzaj marki. Ludzie, którzy byli raz w
Warszawie, chcą do nas wracać. Sięgnę po program w gazecie festiwalowej:
na otwarcie mamy film „Bosy imperator” dwójki reżyserów, którzy w 2007
roku na Warszawkim Festiwalu Filmowym mieli film „Khadak”. Filmem
zamknięcia będzie „Talasoterapia” Guillaume Nicloux, który miał 3 filmy
na WFF: „Dolinę miłości” (2015), „Koniec” (2016) i „Na krańce świata”
(2018). W konkursie głównym startuje Dan Chișu, który 2 lata temu był z
filmem „Urodziny”, Iranka mieszkająca we Francji Sepideh Farsi („Jutro
przejdę na drugą stronę”) 5 lat temu gościła u nas z filmem „Czerwona
róża”. „Omar i my” to film w konkursie głównym. Jego reżyserzy Maryna Er
Gorbach i Mehmet Bahadır Er 10 lat pokazali „Szczekanie czarnych psów” i
jest w tym pewna logika, bo wtedy byli w konkursie debiutów (1-2), a
teraz wracają do konkursu głównego. Co dalej? „Shindisi” Dito
Tsintsadze, 19 lat temu „Zagubieni zabójcy”, w 2004 roku „Strach przed
strzelaniem”, w 2006 „Człowiek z ambasady”. Znalazłem niedawno zdjęcie
Dito Tsintsadze z Małgośką Szumowską i Pawłem Pawlikowskim w 2000 roku w
Salonikach, tam się poznaliśmy i tam hartowała się stal. Kolejny film,
„Słuchaj wszechświata”, z Andrzejem Chyrą w roli jurora konkursu
pianistycznego: jego reżyser Kei Ishikawa miał u nas 2 filmy, najpierw
krótki metraż, a potem tak samo jak reżyserzy z Turcji i Ukrainy
pełnometrażowy „Gukoroku – Ślady grzechu” w konkursie 1-2. Vinko Brešan
(„Stan wyjątkowy”, z Danielem Olbrychskim w roli prezydenta Chorwacji)
był u nas 19 lat temu z filmem „Duch marszałka Tito”, w 2004 pokazał
„Świadków” a w 2009 „To jeszcze nie koniec”. „Walka Atbaia” – Adilkhana
Yerzhanova startuje w konkursie głównym, a reżyser 5 lat temu dostał
nagrodę Wolny Duch za film „Właściciele”, potem pokazał „Zarazę ze wsi
Karatas”, a potem „Łagodną obojętność świata”.
To tylko przykłady z konkursu głównego, konkursów jest 5, a składów
jurorskich wręcz 9, bo poza jurorami przypisanymi do konkursów jest
jeszcze jury NETPAC oceniające filmy azjatyckie i z rejonu Australii i
Oceanii, podwójne jury FIPRESCI – dorosłe i młode, i jest jury
ekumeniczne.
Co stanowi o charakterze Warszawskiego Festiwalu Filmowego?
Mam nadzieję, że bezpretensjonalność. Nie staramy się udawać, że
jesteśmy drugim Cannes czy czymkolwiek innym – jesteśmy Warszawskim
Festiwalem Filmowym. Niezależnie od tego, kto do nas przyjeżdża,
widzowie mają dostęp do niej czy do niego. Dajemy możliwość nie tylko
obejrzenia świetnych filmów, ale również możliwość spotkań z twórcami,
która jest w zasadzie nieograniczona. Wystarczy przyjść na salę kinową z
biletem, a potem zostać i porozmawiać z twórcą.
Dostałam wczoraj newsletter z listą spotkań, jest ich chyba kilkaset.
Tak może być, jeszcze nie wiem ilu mamy gości, ostatnie dane mówią o 157
twórcach filmowych z 40 krajów, ale ta liczba rośnie. To jest piękne i
smutne zarazem. Smutne, bo nie mamy budżetu, żeby zaprosić wszystkich
twórców, a piękne, bo część filmowców przyjeżdża do nas na własny koszt.
Czasem to są całe grupy, jak np. ekipa z Estonii: Kerli Kirch Schneider
z krótkim metrażem „Virago” o sile kobiet i o mężczyznach, którzy padają
jak muchy w tytułowej wiosce Virago. Mieliśmy też ekipy przyjeżdżające z
Chin czy Australii, a to podróż na drugi koniec świata! Tylko po to,
żeby tutaj pokazać film i spotkać się z publicznością. To wzruszające.
Masz szeroki ogląd filmów z całego świata, jak widzisz na tym tle
polskie kino?
Powtarzam od lat: z polskim kinem nie jest tak źle jak mówią, ale nie
jest też tak dobrze jak mówią. Co roku pojawia się kilka filmów, wartych
pokazania za granicą i zwykle tak się dzieje.
Czy coś nas wyróżnia?
Kiedyś wyróżniała nas ponurość. Pamiętam sceny, które pojawiały się w
większości filmów ze znanej szkoły filmowej: obdrapane podwórko i
gołębie wzbijające się do lotu.
Ale to się zmieniło. Widzisz jakiś trend?
Lokomotywą na pewno była „Ida”. Mieliśmy przyjemność zorganizowania
prywatnego pokazu „Idy” dla dyrektora festiwalu w Toronto 6 lat temu. Od
tego się zaczęło.
Byłeś więc trochę ojcem chrzestnym sukcesu?
Nie przypisuję sobie specjalnych zasług, bo nie ja nakręciłem ten film,
ale byłem elementem łączącym, co parę razy mi się w życiu udało. To
ogromna satysfakcja. Na przykład jeden z naszych ulubionych polskich
reżyserów filmowych, Andrzej Jakimowski, na Warszawskim Festiwalu
Filmowym spotkał producenta Mike’a Downeya, z którym pracuje do dzisiaj,
a to było 12 lat temu.
Podejrzewam, że masz więcej takich historii. Jakaś ulubiona?
Nie jestem człowiekiem, który rzuca przykładami z kapelusza. Ale kiedyś
rozmawiałem z dziewczyną, która po obejrzeniu filmu reklamowego British
Airways obiecała sobie, że musi polecieć do Wielkiej Brytanii właśnie
British Airways. Poleciała a tam chyba nawet wyszła za mąż, tak się
potoczyła ta historia.
Pamiętam tę reklamówkę z fantastyczną muzyką.
Tak, z muzyką Léo Delibesa. To było w Skarpie, chyba pierwsza projekcja.
Byliśmy pierwszym festiwalem filmowym w Polsce, który wprowadził filmy
reklamowe, ale jeszcze bardziej dumny jestem z tego, że byliśmy
pierwszym, który z nich zrezygnował. U nas nie ma reklam, nie ma tego,
że się przychodzi na 18.30 na film, który się zaczyna o 19.13. Mamy
36-sekundowy zwiastun i jedziemy.
"Malowany Ptak" reż. Václav Marhoul
Jak w związku z tym spinasz budżet?
Z trudem. To wszystko polega na bardzo nisko opłacanej pracy wspaniałego
zespołu ludzi. Bez tego by się nie dało.
Wróćmy do legalności i piractwa. Uda się ocalić twórców przez piratami?
Nie wiem, to jest duży problem. Pamiętam rozmowę w paryskim biurze
dyrektora festiwalu w Cannes. Byłem wtedy świeżo po pierwszym wyjeździe
do Chin i podekscytowany opowiadałem mu, że widziałem tam wydawnictwo
wszystkich zwycięzców festiwalu canneńskiego, jak sądzę spiratowane.
Wyszedł do drugiego pokoju i wrócił z paczką płyt, pytając: o to ci
chodziło? Czyli to jest naprawdę duży problem. Albo się to ma w sobie,
że człowiek przyzwala na niewłaściwe praktyki, albo nie.
A nie masz wrażenia, że ludzie często nie wiedzą, iż korzystają z usług
piratów? Wydaje się, że jeżeli ktoś żąda od ciebie opłaty, to jest to
legalne.
Może tak być. W dziedzinie edukacji jest wiele do zrobienia. Może nie ma
powszechnej świadomości tego, co jest legalne.
Reżyser „Walca z Baszirem” Ari Folman, który był u nas ze swoim filmem,
powiedział jeden z piękniejszych komplementów o festiwalu: Stefan i
Richi (Ryszard Miętkiewicz, nasz kurator Konkursu Wolny Duch) pokazują w
Warszawie takie filmy, których potem nawet w internecie nie można
znaleźć.
A czy jest jakiś klucz tematyczny, poza walorami artystycznymi?
Nie, motto festiwalu jest bardzo szerokie: filmy o ludziach i dla ludzi.
Nie jesteśmy festiwalem, który ma jakieś hasło a potem stara się
dopasowywać do niego repertuar. Myślę, że to bzdura.
Ale macie konkurs Wolny Duch.
Pojawiają się filmy, które trudno zakwalifikować, bo idą pod prąd, pod
włos, są niezależne, odjechane, czasami bardzo śmieszne, zwariowane – i
dla nich jest ten konkurs. Mamy filmowców, którzy mówią: chcę startować
w konkursie Wolny Duch, nie w głównym.
Czy na coś szczególnie trzeba zwrócić uwagę w tym roku?
Dla mnie każdy z prezentowanych filmów to osobna historia. Czasami jest
bardzo długa, jak w przypadku „Malowanego ptaka” Václava Marhoula. Znam
reżysera co najmniej od 20 lat, a on pracuje nad tym filmem od 10 lat.
Spotkaliśmy się w 2013 roku w Cannes, gdzie był uczestnikiem, a ja
wykładowcą programu ScripTeast. Opowiedział mi o tym filmie. Bardzo
ambitny projekt, a na podstawie jego dotychczasowych dokonań trudno było
stwierdzić czy jest właściwą osobą do tego filmu. Ale to, co zobaczyłem
teraz, mnie powaliło. To jest długi film, ponad 2-godzinny, a byłem
przyklejony do ekranu. To zdecydowanie najważniejszy film
wschodnioeuropejski tego roku.
„Talasoterapia” reż. Guillaume Nicloux
Czego ci życzyć na dalsze lata trwania festiwalu, który świętuje właśnie
35-lecie? Ładna, okrągła rocznica.
Półokrągła [śmiech]. Myślę, że normalności. Żebym nie musiał tłumaczyć w
naszym najbliższym otoczeniu, czyli mieście stołecznym Warszawie, co to
jest Warszawski Festiwal Filmowy, dlaczego jest istotny i dlaczego
niesłuszne jest, że dostajemy tylko ułamek wsparcia, jakie dostają inne
festiwale w kraju, nie mówiąc o zagranicznych.
Żeby nie zamykać rozmowy tym pesymistycznym akcentem, spytam o
publiczność. Kto do was przychodzi?
Ludzie, którzy umieją czytać, bo pokazujemy filmy z napisami, i to już
jest miłe. A poważnie: ludzie, którzy myślą. Kiedy wychodzą z seansu,
widać te myślące twarze i to jest wielka radość.