2019-09-16
Wywiad Legalnej Kultury Krzysztof Zanussi
Czy czas musi biec tylko w jedną stronę? A może gdzieś indziej
biegnie inaczej?
„Z faktu, że coś jest wiadome, nie powinniśmy wywodzić twierdzenia, że
wolność nie istnieje. Dzisiaj nie potrafimy odpowiedzieć na pytanie czy
czas musi biec tylko w jedną stronę. A może gdzieś indziej biegnie
inaczej? A może gdzieś indziej istnieje świat równoległy, jest jakaś
druga rzeczywistość? To wszystko jest możliwe, nie możemy tego
wykluczyć, wobec czego naiwne są przekonania, że nasze decyzje nic nie
znaczą. Mamy swoje pole wolności, w którym wybieramy to, co wydaje nam
się najlepsze, ale nie wiemy jak to się składa na późniejszy bieg
zdarzeń” - z Krzysztofem Zanussim, reżyserem, producentem, scenarzystą,
Dyrektorem Studia Filmowego TOR, laureatem Platynowych Lwów na
tegorocznym 44. FPFF w Gdyni rozmawia Jolanta Tokarczyk.
W książce „Strategie życia, czyli jak zjeść ciastko i je mieć” stawia
Pan pytanie czy każde ludzkie życie ma szansę być udane? Jak postrzega
Pan to zagadnienie z perspektywy własnych doświadczeń oraz postaci
filmowych, które jako reżyser i scenarzysta obdarza Pan życiem na
ekranie?
To pytanie natury światopoglądowej i żadna empiria nie jest w stanie
dostarczyć argumentów na potwierdzenie lub zaprzeczenie odpowiedzi.
Widziałem wiele żywotów udanych albo takich, o których sądzę, że były
udane, ale też wiele nieszczęśliwych. Możemy przyjąć założenie
światopoglądowe, że każdemu z nas dano w życiu szansę. Wierzę w to, a
zagadnienie, o którym rozmawiamy pozostaje właśnie w sferze wiary a nie
wiedzy. Wiedzy nie mogę potwierdzić, a odnośnie wiary – przyznaję, że
trzyma mnie przy nadziei myśl, że każdy dostaje szansę, by jego życie
było udane.
Większość z nas jednak nie bardzo radzi sobie z tą szansą. Jesteśmy w
tym życiu niedoskonali, a nawet najbardziej udane żywoty są pełne
pęknięć i zawirowań.
O artystach mówi się często, że mają do czegoś talent, tylko muszą
odkryć, w jakiej dziedzinie. Podobnie w zwyczajnym życiu, każdy z nas ma
jakiś talent, tylko musi go rozpoznać.
Czasami jednak życie stawia nas w obliczu tragicznych sytuacji albo
przed tragicznymi wyborami, w których żadne rozwiązanie nie jest dobre.
Doświadczyło tego zwłaszcza moje pokolenie.
Postawione na wstępie pytanie prowadzi do drugiego, które jest wręcz
rozdzierające: czy jest na tym świecie coś, za co warto umierać? Czy coś
przedstawia większą wartość niż nasze jednostkowe życie? Czy mamy takie
ideały albo czy możemy je mieć?
Cywilizacja, której członkowie nie zadawaliby sobie takiego pytania, nie
ma szans na przetrwanie. Empiria pokazuje nam, że w obliczu racji
wyższej ludzie umierali za wolność, za godność, za to by zachować prawo
do życia według własnych ideałów. Takie cywilizacje niosły za sobą
wielką siłę.
Jeśli nie będziemy żyli tymi wartościami, istnieje ryzyko, że ktoś nas
zagarnie. Świat przecież nie znosi próżni. Dzisiejsi ludzie nie chcą
słyszeć o wartościach i ideałach, żyjemy w swoistym kisielu, w którym
wszystko wygląda gładko i bezpiecznie, a przecież świat nie jest
bezpieczny. Cała przyroda ożywiona jest polem walki o życie, o
przetrwanie. Wszystkie gatunki walczą ze sobą i nie mamy podstaw sądzić,
że w przyrodzie jesteśmy inni.
Niemal w każdym filmie dotyka Pan tematu śmierci. Najpełniej bodaj w
„Eterze”, który wprowadza widza w świat dwu prawd – objawionej i
ukrytej, ale też w „Iluminacji”, w filmach: „Constans” i „Życie jako
śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową” i innych. Dlaczego
zagadnienia ostateczne są tak ważne?
Temat śmierci przewijał się w mojej twórczości już od pierwszego filmu
„Śmierć prowincjała” i jest konsekwencją pewnego rodzaju naznaczenia,
które wynika z mojej biografii. Przeżyłem wojnę, bombardowania, czas,
kiedy nagle znikali ludzie. Byłem tego wszystkiego świadom i nie mogę o
tym zapominać. To nadal we mnie tkwi; od dramatycznej przeszłości nie
sposób uciec.
W swoich filmach jednak nieczęsto odnosił się Pan wprost do wojennych
doświadczeń. Produkcja, która miała bezpośrednio nawiązywać do tej
tematyki ostatecznie nie powstała…
W większości filmów chciałem odejść od swojej bezpośredniej pamięci, ale
w przypadku projektu dla telewizji BBC miałem o tym opowiedzieć
bezpośrednio. Film ostatecznie nie został zrealizowany, ale scenariusz
wydrukowano w jednej z moich książek. Robiłem natomiast inne filmy,
które sięgały czasów okupacji, a są swego rodzaju projekcją pamięci
rodzinnej, choćby „Drogi pośród nocy” [niemiecki film wojenny z 1979 r.
w reżyserii Krzysztofa Zanussiego – przyp. red.]. Moje pokolenie nie
ucieknie od traumy wojennej. To, czego „nauczyła nas” wojna ma wartość
nieprzemijającą, uniwersalną. To bolesne przeżycia, które niestety,
często powtarzają się w różnych regionach świata. I trzeba wiedzieć, że
bardzo przewartościowują wszystko, kiedy nagle zawala się ten
uporządkowany, zorganizowany świat wokół nas.
Takie uniwersalne doświadczenie przydarzało się ludziom nie tylko w
obliczu wielkich wojen czy rewolucji, ale też w czasach epidemii i
innych nieszczęść. Musimy być na nie przygotowani, co oczywiście nie
oznacza, że ich poszukujemy. Chcemy od tego uciec, ale musimy wiedzieć,
że mogą one dotknąć każdego i w każdym czasie.
Bohaterowie sportretowani w „Eterze” pragnęli uciec od fizycznego
bólu, szukając środków uśmierzających i nie bacząc na cenę, jaką
przyszło im płacić za swoje wybory. Dziś też próbujemy uciec od
niewygodnych faktów, złych doświadczeń, uśmierzyć nasz ból, chociaż
wykorzystujemy do tego celu inne środki…
Żyjemy w czasach, kiedy przyjemność stała się wartością nadrzędną, wręcz
absolutną i mało kto to podważa. Kolejnym pokoleniom nie mówi się, że w
życiu nie chodzi tylko o przyjemności. Pojawia się na przykład pytanie
jak wytłumaczyć młodzieży, dlaczego nie należy brać narkotyków? Narkoman
nie myśli o tym, że narkotyk skraca życie, bo przecież gwarantuje
przyjemność. Po co więc życie ma być długie, jeśli można trwać w euforii
kilka lub kilkanaście lat? Podobnie jak dziurą w myśleniu jest fakt, że
nasza kultura powszechna próbuje wykreślić ze swojego kanonu ideały, na
przykład takie jak poświęcenie. A przecież bez poświęcenia nie można
wiele osiągnąć.
Jedynie w środowisku naukowców, sportowców i harcerzy nie kwestionuje
się takich wartości. Tylko w tych środowiskach podkreśla się, że warto
pokonywać swoje słabości, że trzeba pracować nad sobą i swoim
charakterem.
Faszyzm zawłaszczył na pewien czas cnotę dzielności, odpowiedzialności i
rygoru, więc ludziom o usposobieniu wolnościowym źle się one kojarzą.
Tymczasem należy zdać sobie sprawę z tego, że nie ma wolności bez
poświęcenia, bez odpowiedzialności, bez rygoru i pracy.
Nie ma na przykład ekologii bez gotowości do poświęceń. Nawet największe
regulacje prawne niewiele pomogą, jeśli człowiek sam nie pogodzi się z
tym, że może stać się uboższy, ale będzie żył w lepszym świecie – mniej
zatrutym, czystszym środowisku, jeśli zgodzi się nie korzystać z pewnych
dobrodziejstw, jakie oferuje cywilizacja.
Filozofia ekonomicznego wzrostu nawołuje to tego, by coraz więcej
posiadać, a w naszych czasach wydaje się to już fizycznie niemożliwe.
Jako cywilizacja wysoko rozwinięta dochodzimy do niebezpiecznej granicy.
Nieustanne dążenie do posiadania dóbr materialnych może nas stłamsić,
zadusić. Pamiętajmy, że ludzkość przez wieki żyła nie doświadczając
ekonomicznego wzrostu. Egipt trwał przez kilka tysięcy lat i nie bogacił
się w sposób zauważalny, a wnuk żył podobnie jak dziadek.
Bogacenie się jest pewną nowością w historii i wcale nie musi trwać
wiecznie. Tyle że jako przedstawiciele przyrody ożywionej zostaliśmy
skazani na nieustanną rywalizację. Jest ona wpisana w nasz instynkt,
jednak nie możemy już stawiać na wzrost wartości materialnych. Pozostają
nam inne – wartości duchowe, które są niewymierne i w których
szczególnie trudno o współzawodnictwo. Rywalizując na polu wartości
duchowych mamy jednak perspektywę udanego życia. Nie tracimy poczucia
sensu i stajemy się użyteczni dla świata, a kiedy nasz brak fizyczny
stanie się faktem, pozostanie po nas dobre wspomnienie.
Główni bohaterowie Pańskich filmów często pozostawiają po sobie takie
wspomnienie jako – w większości – ludzie dobrzy i szlachetni. Czy często
miał Pan pokusę, żeby czołową postacią uczynić kogoś na wskroś złego?
Zło mnie przeraża, ale też fascynuje, wobec czego często o nim mówię. O
takim złu zamierzonym, a nie o tym przypadkowym. Nie o tym, które rodzi
się przez nieuwagę, ale o złu programowym, kiedy ludzie chcą, żeby innym
działo się źle. Bardzo bliski takiemu myśleniu jest bohater z „Eteru”,
ale też wielką skłonność do złego miał docent z „Barw ochronnych”, choć
w filmie również próbuję go uratować. W „Paradygmacie” właściciel
fabryki broni również świadomie igrał ze złem w swoim życiu.
Ważnym dla różnych środowisk był film, który nakręcił Pan na
podstawie dramatu Karola Wojtyły…
„Brat naszego Boga” był produkcją realizowaną na zamówienie. Początkowo
miałem być tylko koproducentem filmu, ale ponieważ pojawiły się problemy
z reżyserią, zwrócono się do mnie z prośbą bym sam reżyserował. Zrobiłem
ten film w hołdzie dla autora, którego twórczość nie została doceniona.
Utwór sceniczny nie jest doskonały warsztatowo, a autor sam wspominał po
latach, że wiele by w niej zmienił, gdyby był obecny na próbach, ale ta
sztuka przerasta rozmachem myśli całe pokolenie powojennych pisarzy
katolickich. Została napisana w końcu lat czterdziestych ubiegłego
wieku, lecz autor sięga nieporównywalnie dalej niż ci, którzy go wtedy
otaczali.
Karol Wojtyła, już jako młody człowiek, poruszał tematy, które są
aktualne i dzisiaj, a o których wówczas mało kto myślał. Bogactwo
myślowe tej sztuki przekonało mnie, że warto oddać jej sprawiedliwość.
Kto się uważnie przygląda i przysłuchuje temu, co zostało tam
powiedziane, na przykład o stosunku rozumu i wiary, o stronie
społecznej, o rewolucji, o tym, kiedy marksizm rozchodzi się z
chrześcijaństwem, a kiedy idą wspólną drogą zauważy, że są to
przemyślenia, które dalece wybiegały w przyszłość poza swoją epokę.
Dlatego uznałem, że warto podjąć trud nakręcenia filmu.
Jeden z nowszych Pańskich filmów – „Obce ciało” – nie spotkał się u
nas z przychylnym przyjęciem. Jak odbierany był w innych krajach?
Gdzieniegdzie bardzo dobrze, ale jest to film polemiczny, który zderza
się z terrorem wojującego feminizmu. Przedstawicielki tego nurtu poczuły
się dotknięte, kiedy okazało się, że wyzwolona kobieta może być
negatywnym bohaterem filmowym. Kobieta, która bezwzględnie dąży do celu
jest modną dziś postacią, a nawet staje się bohaterką popkultury.
Odbiorcom nie przeszkadza to, że gryzie, kopie i walczy pięściami. Ja
tymczasem chcę powiedzieć, że taka postawa niekoniecznie zasługuje na
naśladowanie. Nie sądziłem, że film będzie budził tak ogromny sprzeciw i
tyle osób zaangażuje się w polemikę w Polsce. Zdarzało się, że
otrzymywałem telefony z bardzo negatywnym przekazem. Uświadomiłem sobie,
że obraz, który pokazuję, dla wielu ludzi jest niewygodny.
Skoro dotknęliśmy tematyki przekazu Pańskich filmów, porozmawiajmy
również o formie. Daniel Olbrychski pracujący przy jednym z
wcześniejszych – przy „Zaliczeniu” – wspominał o tym, jak przygotowywał
się do roli i jakie zaskoczenie przeżył, kiedy na planie otrzymał inne
zadanie, niż to, którego spodziewał się po próbach. W jaki sposób
najchętniej pracuje Pan z aktorami, aby osiągnąć zamierzony cel?
To niewdzięczne pytanie, ponieważ na temat metod współpracy z aktorami
trzeba by napisać książkę. Wachlarz możliwości i sposobów jest ogromny.
Różne są też konsekwencje naszych filmowych wyborów. Pracując z aktorami
w różnych krajach przekonałem się, że cel można osiągnąć wieloma
środkami.
Ja jestem bardzo przywiązany do aktorstwa jako prawdziwej sztuki. Do
tego, że aktor jest twórcą postaci, a nie gra siebie, jak większość
odtwórców w serialach. Że tworzy postać, którą wysnuwa na bazie
przesłanek zawartych w scenariuszu, a później wspólnie ją modelujemy.
Razem tworzymy filmową fikcję i to jest najciekawsze.
Jeżeli Daniel Olbrychski, który jest ekstrawertykiem, człowiekiem mocno
usportowionym, gra w filmie „Życie rodzinne” na przekór warunkom –
introwertyka, to nasza umowa zakłada tworzenie pewnej fikcji. Aktor
kształtuje postać, którą wcale nie jest i to jest dla mnie, jako dla
reżysera, najbardziej interesujące.
Czy chętnie akceptuje Pan twórcze propozycje aktorów?
Im człowiek młodszy tym bardziej boi się, że utwór wymknie mu się spod
kontroli, że „zrobi się sam” za sprawą innych, że „nie będzie mój”. Z
wiekiem i doświadczeniem ten niepokój gaśnie. Dziś już się tego nie boję
i chętnie słucham, co radzą inni. Z pewnością poczuję, czy to co
proponują jest w moim stylu, czy też nie; czy mi się przyda, czy nie
skorzystam z ich pomysłów w realizacji. Kiedyś byłem dużo bardziej
despotycznym reżyserem, ale dzisiaj już taki nie jestem. Moje obawy
ustąpiły z czasem.
Przy „Iluminacji” pracował Pan z niezwykłym, niezawodowym odtwórcą,
Stanisławem Latałło i późniejszą znakomitą reżyserką Agnieszką Holland
(z którą zresztą rozmawialiśmy przed tygodniem dla Legalnej Kultury), a
także z Ryszardem Bugajskim. Jakie były kulisy tej współpracy?
Stanisław był amatorem, w „Iluminacji” grał samego siebie, nie musiał
więc nikogo udawać.
W czasie pracy przy filmie zafascynował się górami i połknął bakcyla,
m.in. dzięki Andrzejowi Zawadzie i innym współpracownikom. To byli
piękni ludzie, bardzo się polubiliśmy, a Staszek przylgnął do nich w
swojej tęsknocie za wielką przygodą. Fascynacja górami niestety
skończyła się dla niego tragicznie…
Agnieszka Holland była moją asystentką i bardzo mi pomogła, a przy
okazji (podobnie jak II reżyser Piotr Wojciechowski), wsparła swoją
twarzą w jednej z epizodycznych ról. Ryszard Bugajski również był moim
asystentem.
Jakie znaczenie miało fakt, że pracował Pan wtedy w większości z
naturszczykami?
Miało to oczywiście duże znaczenie. Poza Małgorzatą Pritulak, która była
zawodową aktorką, prawie wszystkie postaci w „Iluminacji” kreowane były
przez amatorów. Grali siebie samych. Do współpracy zaprosiłem też
profesorów: Władysława Tatarkiewicza, Iwo Birulę-Białynickiego,
Włodzimierza Zonnę, Jerzego Mycielskiego, Sylwestra Porowskiego, Mariana
Kupczyńskiego oraz studentów fizyki. Profesorowie mówili przed kamerą
własne teksty, a czasami wchodzili w interakcje między sobą. W pewien
sposób grali, improwizując swoje teksty. Nie mogłem jednak zmuszać
ludzi, którzy nie byli aktorami, aby mówili dokładnie moim tekstem.
Czy „Iluminacja” budziła duże obawy wśród cenzorów?
Trochę tak, ale niewiele o tym wiem. Bardzo długo zwlekano z premierą.
Cenzorzy mieli poczucie, że film „wymyka się” kryteriom ich oceny. Kiedy
zaś, „Iluminacja” otrzymała nagrodę w Locarno w 1973 roku (a należy
pamiętać, że ówczesna władza była bardzo wrażliwa na punkcie swojego
wizerunku na zewnątrz), a później dużo jeździła po festiwalach uznano,
że pokazywała – jak wtedy mówiono – „Polskę myślącą”. Decydenci doszli
do wniosku, że to pracuje na ich korzyść.
Uznali tak mimo wstrząsającej fotografii, która znalazła się w
filmie, a która nawiązuje do wydarzeń politycznych z końca lat
sześćdziesiątych?
Jest to nawiązanie do wydarzeń z marca 1968 roku. Nakręciliśmy całą
scenę, która jednak została wycięta przez cenzurę, a zgodzono się tylko
na pozostawienie tej jednej, nieruchomej fotografii. Był to pierwszy,
wykorzystany w filmie materiał, odnoszący się do tamtych wydarzeń. Byłem
szczęśliwy, że udało mi się chociaż o tym wspomnieć, bo tamten czas
stanowił ważną cezurę dla wielu ludzi.
We fragmencie książki „Strategie życia…”, pisze Pan, że warto
odwoływać się do wspomnień i uważnie słuchać starszego pokolenia, cioć,
wujków, którzy mogą nam wiele przekazać odnośnie do dawnych lat… Młodzi
twórcy chętniej odwołują się dziś do wycinków z gazet lub całych
artykułów, a nawet treści zobaczonych w telewizji. Jak szeroko rozpięta
jest granica inspiracji?
W człowieku jest naturalna nieufność odnośnie do tego, że media są tylko
pośrednikiem w przekazywaniu informacji, dlatego ja zawsze wolę
wiadomość uzyskaną u źródła. Jestem szczęśliwy, kiedy ktoś chce
opowiadać mi o swoich przeżyciach, ale też ciekawi mnie, kiedy opowiada
o cudzych. Jeśli jednak mówi o swoich własnych, a są to historie z życia
wzięte, to najbardziej w nie wierzę. I często do nich wracam w filmach.
Jak przebiega w Pańskiej pracy proces związany z przygotowaniem
literackim, z dokumentacją wydarzeń, o których zamierza Pan opowiedzieć
w filmie?
Bardzo różnie, ponieważ zazwyczaj każdy temat wymaga innego
przygotowania. Czasami najpierw trzeba samemu dużo się nauczyć, a kiedy
indziej nie ma takiej potrzeby. Zwłaszcza gdy odwołuję się do dziedzin,
po których poruszam się swobodniej, jak świat akademicki, fizyka czy
dyplomacja. Moje filmy o fizykach są inspirowane ich doświadczeniami,
ale też wspierane – w warstwie merytorycznej – przez moich dawnych
przyjaciół ze studiów, z którymi nadal utrzymuję kontakt.
Kiedy pracuję nad filmem odnoszącym się do dziedziny, w której mam
mniejsze rozeznanie, korzystam ze wsparcia autorytetów. Kiedy robiłem
film ocierający się o psychiatrię, poprosiłem o pomoc kilku psychiatrów.
Zawsze sprawdzam czy to, o czym chcę opowiedzieć w filmie jest
wiarygodne.
Jak przebiega współpraca na linii reżyser-operator? Czy podobnie jak
w przypadku aktorów tu również jest wiele możliwości i modeli
współdziałania?
Wielokrotnie pracowałem z tymi samymi, wybitnymi operatorami, jak
Sławomir Idziak, Witold Sobociński, Jarosław Żamojda czy Edward
Kłosiński, a to ukształtowało pewien model współpracy i moje oczekiwania
względem niej. Ostatnio miałem szczęście spotkać młodego operatora –
Piotra Niemyskiego, z którym doskonale się rozumiemy. Jest on
człowiekiem z mojego kręgu myślenia i mojej wrażliwości. Dzięki niemu
mogłem kontynuować drogę, którą podążałem przez lata. Kryterium dobrej
współpracy zawsze było takie samo; zależało mi na tym, aby operator był
odpowiedzialny za film, a nie tylko za zdjęcia. Operator, który nie
słyszy dialogów, nie widzi aktorów, a dostrzega tylko światło, jest
technikiem, a nie współautorem filmu.
Ja do współpracy potrzebuję natomiast człowieka, który będzie stał obok
mnie i wraz ze mną będzie przeżywał napięcia, jakie niesie za sobą film,
a później będzie je umiejętnie wykorzystywał.
Czy zatem precyzyjne przygotowanie wszystkich elementów przed
zdjęciami pomaga później na planie?
Nie ma reguły, ponieważ jest to ściśle związane z charakterem produkcji.
Wszystkie skrajności bywają jednak niebezpieczne. Jeśli jesteśmy zbyt
przygotowani i nie pozwalamy sobie na żadne odstępstwa od sporządzonego
wcześniej storyboardu [scenopis obrazkowy przygotowywany przez filmowców
przed rozpoczęciem zdjęć – przyp. red.], to często przegapiamy wspaniałe
rzeczy, które mogą się wydarzyć na planie, ponieważ jesteśmy już
ukierunkowani, płyniemy z prądem rzeki. A tymczasem właśnie rozterka
powoduje, że w ostatniej chwili możemy dostrzec coś, czego wcześniej
żeśmy nie przewidzieli, bo w innym kierunku planowaliśmy inscenizować
daną scenę.
Nie przeszkadza mi oczywiście rysowanie storyboardów, szczególnie jeśli
pracuję przy koprodukcji i, na przykład podczas rozmowy telefonicznej,
nie mogę wytłumaczyć koproducentom, w jaki sposób będę kręcił zdjęcia.
Wtedy przesyłam im narysowane klatki, a później staram się trzymać
przyjętych założeń, jeśli poczyniliśmy jakieś ustalenia. Czasami jednak
odchodzę od nich i nic nie przeszkadza mi w improwizacji.
Brak przygotowania do pracy na planie może z kolei grozić chaosem i
rozsypaniem się filmu na poszczególne sceny, które powinny tworzyć
spójną całość. Nie ma jednego prostego rozwiązania. Zrobiłem wiele
filmów i czasem byłem bliżej jednej skrajności, a czasem drugiej, ale
szczęśliwie w żadną całkowicie nie popadłem.
Kontynuując wątek techniczny proszę powiedzieć, jak postrzega Pan
rolę reżysera w montażu. Czy zdarzyło się przemontowywać filmy, by
dostosować je do oczekiwań współczesnego widza, choćby tak, jak zrobił
to Jerzy Hoffman w „Potop Redivivus”?
To bardzo interesujący zabieg; swoisty montaż redakcyjny. Ja jednak wraz
z wiekiem i doświadczeniem nauczyłem się nie ingerować szczegółowo w
proces montażu, podobnie jak w obróbkę zdjęć czy tworzenie muzyki.
Stawiam natomiast na dobrych współpracowników. Kilkadziesiąt filmów
zrobiłem z Wojciechem Kilarem [kompozytor, autor muzyki do wszystkich
filmów Krzysztofa Zanussiego – przyp. red.] i nie rozmawialiśmy nigdy o
muzyce, ponieważ nie było takiej potrzeby, tak jak z operatorem mało
rozmawiamy o samych zdjęciach. Pracując zwłaszcza w konwencji
anglosaskiej, gdzie reżyser w ogóle nie przychodzi do montażowni,
przekonałem się do słuszności oglądu gotowych wersji na sali
projekcyjnej. Oglądamy wtedy kolejne etapy zmontowanego filmu, zaś
montażysta (a miałem szczęście pracować z wieloma bardzo utalentowanymi
montażystami) – pozostawiony samemu sobie – interpretuje moje materiały.
Czasami interpretuje je oryginalnie, lecz jeśli zrobi nie tak jak
chciałem, wracamy do wersji, którą noszę w pamięci. Przy dzisiejszej
technice film nigdy nie jest stracony.
Pamiętam rozmowę z doskonałym montażystą, Marcinem Kotem Bastkowskim,
który analizował wydźwięk sceny w zależności od tego czy bohaterowie
rozstawali się zwykłym „cześć”, padali sobie w objęcia, czy uścisnęli
dłonie…
Domeną reżysera jest skomponować taki film, jaki chciałby zobaczyć na
ekranie.
Możliwości techniki są dziś o wiele większe niż dawniej, kiedy trzeba
było z latarką w ręku szukać w montażowni odpowiedniego pudełka, w
którym znajdowały się ścinki z naszego filmu. Każde cięcie robiło się
wtedy po głębokim zastanowieniu, a teraz można z łatwością przygotować
kilka wariantów i odsuwać decyzję w czasie, co nieraz skłania do
niezdecydowania… Nierzadko okazuje się, że mamy dwadzieścia wersji
montażowych i trudno wybrać tę najlepszą...
Wspominał Pan wielokrotnie o przyczynach rozstania z fizyką, mówiąc,
że nie była to odwzajemniona fascynacja. Przedstawicieli tego zawodu
chętnie czynił Pan jednak bohaterami swoich filmów. Czy również w czysto
technicznym ujęciu fizyka przydaje się w pracy filmowca?
Minimalnie. Musimy rozróżnić zwykłą mechanikę, która jest równie
przydatna w pracy filmowca co w warsztacie mechanika samochodowego od
tej, która utwierdziła mnie w intuicji, że świat jest przesycony
tajemnicą. Ta pierwsza nie pociągała mnie zanadto, ponieważ była tylko
narzędziem w ręku człowieka. Druga okazała się bardzo ważna z mojego
punktu widzenia.
Warto zauważyć, że współczesna humanistyka tkwi często jeszcze w
XIX-wiecznej, naiwnej pewności odwołującej się do nauki Newtona, gdzie
wszystko ze wszystkiego wynika, a świat jest całkowicie zdeterminowany.
Tymczasem fizyka przypomniała nam, że w XX wieku tak nie jest. Dziś
rozmawiamy o probabilistyce, czyli o rzeczach mniej lub bardziej
prawdopodobnych, które mogą się zdarzyć i – na co zwrócił uwagę już
Einstein – to jest owa wrażliwość na tajemnicę. To właśnie Einstein
powiedział humanistom – kto nie widzi tajemnicy ten jest ślepy i głuchy,
a tajemnica leży u podstaw – to ciągle Einstein – wszelkiej wrażliwości
religijnej. Te słowa wypowiedział w 1936 r., a cytuję je, ponieważ
przesiąkłem nimi studiując w cieniu wielkich fizyków, których przenikało
poczucie tej tajemnicy.
Nie reprezentowali naiwnego spojrzenia z perspektywy Engelsa, o którym
pisała w piosence Agnieszka Osiecka: „Bo świat widzialny jest
poznawalny”. Wcale nie jest tak bardzo poznawalny; świat widzialny to
jeszcze nie wszystko.
Niektórzy bohaterowie Pańskich filmów idą krok dalej i pytają o
przeznaczenie. Witold, z filmu „Constans” boksuje się z życiem, ale –
zdaje się – nie może uciec przed nieuchronnością losu, który w finale
tak boleśnie go doświadcza…
Kwestią metodologiczną jest, co nazwiemy przeznaczeniem. Przyszłość może
już istnieć w teraźniejszości. Takie zdanie pada z ust profesora
Biruli-Białynickiego w „Iluminacji” i dla wielu jest ono szokujące. Ale
dla fizyków szokujące dziś nie jest. Pojęcie „przeznaczenie” mylone jest
z islamską koncepcją fatalizmu, czyli nieuchronności. Natomiast z faktu,
że coś jest wiadome, nie powinniśmy wywodzić twierdzenia, że wolność nie
istnieje. Dzisiaj nie potrafimy odpowiedzieć na pytanie, czy czas musi
biec tylko w jedną stronę. A może gdzieś indziej biegnie inaczej?
A może gdzieś indziej istnieje świat równoległy, jest jakaś druga
rzeczywistość? To wszystko jest możliwe, nie możemy tego wykluczyć,
wobec czego naiwne są przekonania, że nasze decyzje nic nie znaczą.
Mamy swoje pole wolności, w którym wybieramy to, co wydaje nam się
najlepsze, ale nie wiemy jak to się składa na późniejszy bieg zdarzeń.
Ograniczamy się w fatalistycznym pojmowaniu przeznaczenia.
Powiedziałbym raczej, że popełniamy błąd metodologiczny. Należałoby
zastanowić się nad tym, co właściwie rozumiemy przez nieuchronność.
Nauczyliśmy się tego od Hegla, ale nie była to dobra lekcja.
Jaka przyszłość rysuje się teraz przed Panem?
Nie wiem, na razie nastała przysłowiowa czarna dziura, ponieważ
ministerstwo likwiduje TOR w takiej postaci, w jakiej przewodniczyłem mu
przez trzydzieści lat, a przez pięćdziesiąt w nim pracowałem. Zobaczymy,
jakie możliwości będę miał w nowej rzeczywistości, a przede wszystkim,
czy w ogóle będę je miał. Przekonam się o tym na pewno w kolejnych
tygodniach.
Rozmawiała Jolanta Tokarczyk
Publikacja powstała w ramach Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna
Kultura.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
www.legalnakultura.pl
>>